Kategoria: Literatura
“Zły” Leopold Tyrmand [RECENZJA]
Czy Leopold Tyrmand znał powstałą dekadę przed napisaniem “Złego” komiksową opowieść o Batmanie? Jako miłośnik kultury amerykańskiej – mógł. Jeśli nie, stworzył polską polską opowieść o superbohaterze. Ludzie nazywali go Zły.
“Zły” jest przede wszystkim powieścią o Warszawie lat pięćdziesiątych, dziesięć lat po drugiej wojnie światowej. Wypchane po brzegi, a nawet poza nie, warszawskie tramwaje budziły w instynkty drapieżcy. Warszawiacy walczyli w nich o każdy kawałek podłogi. Zachowywali czujność, by współpasażer nie zgruchotał im łokciem wątroby, a kieszonkowiec – życia po wypłacie. Z drugiej zaś strony altruizm też się zdarzał: wisząc na zewnętrznym stopniu pasażerowie jechali, trzymając się płaszcza sąsiada. Tyrmand przeskakuje z tramwaju do trolejbusu, stamtąd do kawiarni, restauracji, spelun, skwerów, bazarów. Przechadzamy się po nowych ulicach i resztkach ruin. Obracamy oczami dookoła głowy, by nie dostać nożem w brzuch na Czerniakowie lub Siekierkach. Aż mi się tęskni do restauracji “Lotos” przy Belwederskiej. Jej peerelowski wystrój byłby znakomitą scenografią do niektórych kadrów ze “Złego”, gdyby film w końcu doszedł do skutku. O tym słowo na końcu tekstu.
Tyrmand tak ostentacyjnie nie mieszał polityki ze swoją opowieścią, że ta nieobecność aż boli. Ale może dzięki temu książka mogła się w ogóle ukazać. Powszechnie znana propaganda sojuszu robotniczo-chłopskiego rozbrzmiewająca z megafonów przystrojonych czerwonymi chorągiewkami ostro zderza się z życiem warszawskiej ulicy pana Leopolda: bójki, okaleczenia, chuligaństwo idą w parze z romansem, miłością, tęsknotą – żeby raz w roku dostać pomarańcze. Życie fryzjerów i redaktorów. Kioskarzy i kierowców autobusów. Lekarzy i prywatnej inicjatywy. Wątki poboczne zasila pierwszoplanowa rywalizacja między “Złym” a Filipem Merynosem, mózgiem i szefem warszawskiego gangu.
Twórca “Złego” nie jest wybitnym psychologiem w rozumieniu freudowskim. Bohaterowie nie odznaczają się skomplikowaną a wyrafinowaną osobowością, za którą kryją się traumy dzieciństwa i zasieki chrześcijaństwa. Autor “Złego” umie obserwować ludzi, słuchać, a rzecz przelać na karty powieści.
Bandziory socrealizmu raźno garnęli się do każdego okrucieństwa. Kopnięcie kobiety w brzuch stoi w hierarchii rozrywek na równi z dzisiejszą wizytą w McDonald’s. Natomiast kultury słowa im nie można odmówić. Robią za panienki z dobrego domu w porównaniu do Daro ze “Ślepnąc od świateł” Jakuba Żulczyka. Nie rzucają mięsem, stojąc do kasy w pedeciaku.
Żulczyk wymiotuje Warszawą, Tyrmand – przytula miasto. Moje miasto, a w nim. Żulczyk w “Ślepnąć…” nie lubi ludzi, Tyrmand – brakuje tylko, by wszyscy na koniec zatańczyli poloneza.
Ale to może w filmie. Najbliżej nakręcenia był Xawery Żuławski, ale ponoć syn Tyrmanda, Matthew, nie zaakceptował scenariusza.
Nie sprawdzimy więc, czy wielowątkowa opowieść filmowa o kelnerkach, dziennikarzach i handlarkach z Różyckiego równie pięknie pokaże Warszawę, jak ona swych bohaterów. Stolica bez nich nie istnieje, oni bez niej – też.
I to jest największa siła tej powieści. Przesiąknięta Syrenką od płetw do głów.
Daję cztery plus w sześciostopniowej skali.
„Zły”, Leopold Tyrmand, , Wydawnictwo MG, 2015
Recenzja: Jarosław Pałyska
Agora zarabia więcej na popcornie niż na sprzedaży Gazety Wyborczej
Internet obiegła wiadomość, że Agora zarabia więcej na przekąskach w kinach niż na sprzedaży “Gazety Wyborczej i w radiu. Przyjmujemy zakłady. Kiedy spółka zamknie papierowe wydanie?
W USA w 2012 r. papierowy “Newsweek” dokonał żywota, co jest niczym w porównaniu z zamknięciem w 2019 r. “Twojego Weekednu”.
W tych dniach zamyka się w Polsce “CKM”, “Cosmopolitan”, “Playboy”.
Umarła prasa, zmartwychwstała książka.
“Ślepnąc od świateł” [RECENZJA KSIĄŻKI]
Gromkimi brawami powitajmy na scenie Jakuba Żulczyka, odkrywającego przed państwem Amerykę, świat ze skrzyżowania Mazowieckiej ze Świętokrzyską, apartamentów na Saskiej Kępie, kipiących niedyskretnym bogactwem willi w Wilanowie. Oto autor powieści “Ślepnąc od świateł”. Żulczyk się kłania, przyjmuje uściski, poklepywania i dyplomy. I gdy już odbierze nagrody, autograf złoży na stronie tytułowej egzemplarza kupionego w promocyjnej cenie, jedziemy metrem do domu i między Wierzbnem a Młocinami zagłębiamy się w lekturę. Nie bardzo jest w co się zagłębić.

Jacek, diler kokainy z Warszawy oprowadza nas po świecie swoich przemyśleń oraz szlaku handlowym. Jeśli chodzi o pierwsze, przepraszam, że się wymądrzam, na cale 520 stron powieści znalazłem zaledwie trzy cytaty godne wynotowania, przekazania bliźnim, choćby jako rekomendację do przeczytania tej książki.
Obchód po rejonie handlowym Jacka ma być trochę pretekstem do pokazania nocnego życia warszawiaków, a bardziej – do zajrzenia za kulisy przestępczego świata.
Pierwszy powód, jeśli oczywiście taki był, kończy się już na starcie, ponieważ na kartach książki nie znajdziemy nadziei, leków i zgryzot nauczycielek, hydraulików, sprzedawczyń z “Fresh marketu”, które nie mają jak wrócić do domu po 23 i że nikogo to nie obchodzi. Ostatni autobus odszedł piętnaście minut temu, cholewka znów się oderwała od buta z CCC. Chrześniak ma za tydzień urodziny, a Ewelina sama za pokój musi zapłacić, bo współlokatorka się wyprowadziła bez słowa. I pi.. telefonów nie odbiera.
Więcej o Polakach dowiedziałem się z ‘Alternatywy 4″ Stanisława Barei.
To może warszawska gangsterka mnie czymś zaskoczy. Niespecjalnie. Piotr, szef Jacka, akurat handluje kokainą, ale równie dobrze mógłby mieć hurtownię budowlaną lub sprowadzać auta z Niemiec. Trochę choleryk, trochę niby czuje się lepszy od innych, ale to pozornie, on po prostu świata innego nie zna poza swoim, więc oczywiście dziewczęta w Sopocie – tak, ale żadnych tam wycieczek niepoprawnych politycznie, że pedały, brudasy i lewaki.
Takich kolesi spotkasz, jak budujesz dom. I też dajesz sobie z nimi radę. Albo nie. Ale co w tym nowego? “Ślepnąc od świateł” odkrywa też, że nie wszystkie dziewczyny pracują w “Żabkach”. Niektóre radzą sobie znacznie lepiej i nie mieszkają ze współlokatorkami. Mają mężów biznesmenów i parkują suvy na podjeździe z kostki brukowej. Czym ich życie różni się od dziewczyn ze sklepów spożywczych? Poza kasą, rzecz jasna.
To może psychopatyczny Dario przeraża mnie czymś niemożebnie, że po nocach się pocę. Bardziej boję się wizyty u proktologa.
Kierujemy się do podsumowań. “Ślepnąc od świateł” to znakomita lektura dla wszelkich ludków z mieszkań na kredyt za pół miliona. Ostatnim szaleństwem, jakiego dokonali, jest upicie się w Turcji na all inclusive. Podpalenie dużego śmietnika z workami po weekendzie ciągle przed nimi, ale można wcielić się na chwilę we Franza Maurera czy kogoś tam, czytając “Ślepnąc od świateł”.
Przypomniał mi się żart. Siedzą dwa szczury na wysypisku śmieci.
– Dobra ta książka.
– Tak, ale film był lepszy.
O szczurzym smaku przeczytaj tutaj.
Daję trzy plus w sześciostopniowej skali.
„Ślepnąc od świateł”, Jakub Żulczyk, Świat Książki, Kraków 2018
(ilustracją recenzji jest okładka wcześniejszego wydania powieści)
“Bezsenność w czasie karnawału” [RECENZJA]
Z panteonu wybitnych Polaków najbardziej tęsknię za Januszem Głowackim, Zbigniewem Nienackim i Martą o blond włosach, małych piersiach i dużym tyłku. Albo na odwrót, choć włosy rzeczywiście były blond, a na dodatek do połowy pleców. Tęsknota za Martą wydaje się oczywista i nie wymaga dodatkowych wyjaśnień.
![]() |
“Bezsenność w czasie karnawału”, Janusz Głowacki |
Z Nienackim też nie mam większych wątpliwości, bo współpracował z SB, uganiał się za nastolatkami, ale w książkach akurat o tym nie pisał. Szkoda. Bajał o harcerzach dzielnie tropiących skarby, dbających o przyrodę ojczystą i zwalczających wszelkie objawy handlu dziełami sztuki z “drugim obszarem płatniczym”. Przez chwilę zastanawiałem się, o czym dziś tworzyłby Nienacki. Nie wiem.
Porzucam myśl, bo miało być o “Bezsenności w czasie karnawału”, ostatnich zapiskach Janusza Głowackiego zebranych i opracowanych przez Olenę Leonenko-Głowacką. Ostatnich zarówno w sensie chronologicznym, jak i znaczenia – mocno osobiste pożegnanie się z czytelnikami bez podlizywania się, dziękowania i modlitwy.
Głowacki Nienackiemu do pięt nie dorasta, bo nie donosił, lubił dziewczyny i chwalił się tym w książkach. O Głowackim mógłbym powiedzieć, że jego książki “skrzą się” ironią, mienią sarkazmem i przytłaczają tragizmem. Otwierają oczy, pchają do jeszcze bardziej wzniosłych czynów, rozbudzają miłość do literatury i tego typu frazy na poziomie wczesnego liceum. Ale jest zupełnie inaczej, o czym ciut niżej. Co w ogóle nie znaczy, że mądrzej czy lepiej.
Chyba każdy spotyka w życiu jedną, a najwięcej trzy osoby, które czytają z duszy drugiego człowieka jak z otwartej księgi. Na nic zdają się kłamstwa opakowane w nic jak lejsy paprykowe, cytaty wyjęte z fejsbukowych memów i gorące zapewnienia, że cieszą cię niesamowicie małe i duże sukcesy bliźnich, kiedy akurat zawiść i zazdrość zaliczają się do twoich czołowych zalet.
Tymi wróżkami, medium może być ojciec, matka, a nawet bardziej, własna sąsiadka. Ksiądz, kochanka, żona, a w końcu – i to najbezpieczniejsza wersja: książka. Inny człowiek, to wiadomo, przeczyta duszę, niby chcę ją uleczyć, do rany przyłożyć, ale na koniec wywlecze jej tajemnice jak Adolf sekrety Pana Kleksa. Zdradzisz kochance, ile zarabiasz, ta jeszcze żonie powie i życie zmarnowane. A tak masz na podorędziu Głowackiego i Nienackiego, bo Marta wyszła za mąż, ma dzieci i torbiele na jajnikach.
Nikogo to nie interesuje, a nawet gdyby, to i tak nie zdradzę, co wyczytał we mnie Głowacki. Do dziś byłem pewien, że to ja czytam Głowackiego, ale doniosłe przemyślenia na podłodze w łazience podczas nomen omen bezsennej nocy z “Bezsennością” pozwoliły mi pojąć, że to Janusz Głowacki odczytał moje nastroje, zaniechania i tęsknoty. I żeby w końcu Lewandowskiemu noga się powinęła.
“Bezsenność w czasie karnawału” trochę przywodzi na myśl “Z głowy”. Jest w niej tyle samo sarkazmu, ironii i błazenady co w sławnej powieści, autobiografii, ale więcej wesołego tragizmu. Głowacki zabrał mnie w swoją ostatnią drogą, ale kondukt bardziej wygląda jak orszak weselny, w którym za autami hałaśliwie ciągną się łańcuchy puszek po żubrach, lechach i dębowych. W tym przypadku są to wspomnienia o Himilsbachu i Maklakiewiczu, Tadeuszu Konwickim i innych literatach, kwiaciarce z Krakowskiego Przedmieścia, barach Nowego Jorku oraz o niegdysiejszych rozpustnicach, dziś emerytkach, co blokują wnukom mieszkania w dobrym punkcie Warszawy. Głowacki ostatnią drogę zamienia w wesołą stypę. Usiądźmy na grobie i wypijmy po jednym, bo piździ.
Tak Głowacki wspomina ostatnie chwile swojej matki, ale pasuje do kondycji człowieka w ogóle:
– Mój Boże, Janku, jak to szybko poszło.
A mówiła o osiemdziesięciu pięciu latach. Wtedy mi się to wydawało bardzo długo, teraz już nie. Powiedziała też: “Mój Boże”, choć dawno zerwała z religią, bo nie mogła wybaczyć Bogu tego, co zrobił z Hiobem. Obie koszmarne wojny jakoś mu wybaczyła. Rozstrzelanego jako zakładnika swojego ojca i zamordowaną w jakimś obozie matkę też. To, że jej mąż kochał całym sercem swoje kochanki i przez to umarł, a astma tylko pomogła, że ja wyemigrowałem z córką do Ameryki i zostawiłem ją samą – też. A Hioba nie. Taka jest przewaga mitu nad całą resztą.
Życie jest bajką. Czasem wesołą, czasem tragiczną. Farsą. Dawno temu w Ameryce ogłosili konkurs na sobowtóra Charliego Chaplina. Oryginał też się zgłosił, ale odpadł. Głowacki na swojego sobowtóra się nie zgłosi, ale następców nie widać. Szukam. Proszę o listę książek, bo tymczasem pierwsze miejsce najlepszych książek mojego życia nadal zajmuje “Z głowy”.
“Bezsenność w czasie karnawału” może by się nadawała, ale jednak widać, słychać i czuć, że to robota nie dokończona, szkic, wersja robocza. Czyli trochę jak w życiu. Kończy się ono zazwyczaj co prawda po obiedzie, ale przed deserem.
Jak każdy człowiek przyzwoity, ludzi przegranych nie lubię wprost wyjątkowo, a dobroci to już mi nikt zarzucić nie może, poza wróbelkami. A zapisuję to wszystko naumyślnie z nadzieją, że wywołam u czytających poczucie nie żeby zaraz zrozumienia, ale wyższości. To już coś, bo takie poczucie, że się jest lepszym, pomaga, daje sporo radości i nadaje sens życiu. No nie aż tak jak zemsta, chęć odwetu, nienawiść, bo one to już bardzo pomagają. I człowiek nawet nie zauważy, jak to życie przyjemnie i szybko przeleciało.
„Bezsenność w czasie karnawału”, Janusz Głowacki, W.A.B., Warszawa 2018
To pewnie bracia emeryci przestraszyli się, bo my boimy się wszystkiego. To akurat, wiem, mieszkają dwie staruszki – moje dawne koleżanki, byłe sławne modelki i jeszcze sławniejsze rozpustnice. Ale przegapiły chwilę.
Odłożyły na zakup mieszkania, wytapetowały ściany okładkami z magazynów, na których stoją dumnie i patrzą na wszystko z góry. A teraz na sztywnych, wychudzonych nogach, które kiedyś budziły wściekłe pożądanie, krążą między oknem i telewizorem. Żyją z rent i wspomnień, i mogą liczyć tylko na pieszczoty ślepej jamniczki. Palą papierosy, siedzą w oknach i trochę się boją, a jeszcze bardziej wstydzą, bo wiedzą, że żyją za długo. Blokują mieszkanie w dobrym punkcie i są na utrzymaniu suwerena, zwłaszcza że rozchodzą się alarmujące wieści, że Polacy żyją coraz dłużej kosztem nowych narodowych dzieci. Więc lepiej o sobie nie przypominać i w karnawał te okna zamykać po cichu.
Churchill, czyli Batman II wojny światowej: “Czas mroku – Jak Churchill zawrócił świat znad krawędzi” [RECENZJA]
Dlaczego Anglicy wybrali Winstona Churchilla na najwybitniejszego Anglika wszech czasów? Bo przeprowadził kraj przez wojnę, podczas której na wyspie nie stanęła stopa niemieckiego żołnierza? Bo znalazł się w trójce przywódców ustalających granice i podział łupów po II wojnie światowej? Są to niewątpliwe zasługi, ale po lekturze “Czas mroku – Jak Churchill zawrócił świat znad krawędzi” twierdzę, że stały się tylko elementami do stworzenia heroicznej postaci.
“Czas mroku” Anthony’ego McCartena (scenarzysty filmu pod tym samym tytułem z oskarowym Garym Oldmanem oraz “Teorii wszystkiego” o niedawno zmarłym Stephenie Hawkingu) doprowadził mnie do wniosku, że życie i działalność Churchilla z czasów II wojny światowej wpisują się w ramy idealnego bohatera filmowego, takiego jak na przykład Batman. Właśnie między innymi dlatego polityk został Anglikiem wszech czasów.
Batman, czyli Bruce Wayne, traci w dzieciństwie rodziców. Schodzi na złą drogę. W końcu po odbyciu szkolenia na członka Ligi Cieni, buntuje się przeciwko celom organizacji i wraca do Gotham City, by stawić czoła przestępcom i skorumpowanym urzędnikom. Po drodze toczy walkę z własnymi ograniczeniami oraz środowiskiem, spotykając się z niezrozumieniem, lekceważeniem i ocierając się o śmierć.
Pasuje jak ulał do Churchilla. W każdej opowieści musi się znaleźć, dowiódł Joseph Campbell badacz światowej mitologii, silny bohater protagonista, z którym możemy się identyfikować. Wypada z łask ludzi i ląduje na uboczu życia społecznego. Wypisz wymaluj Churchill, który po klęsce ataku na półwysep Gallipoli i tłustych latach 20. wyleciał z orbity wielkiej polityki.
W literaturze faktu “Czas mroku” Churchill z tamtych lat jawi się jako nieszanowany ekscentryk, który zdecydowanie za często zagląda do kieliszka: “Gdy kiedyś zapytano go, jakim cudem potrafi pić w ciągu dnia, odpowiedź była krótka i prosta: “Praktyka”.
Rozciągające się nad Europą widmo nazizmu, terroru, groźba unicestwienia wojsk brytyjskich na kontynencie oraz zagrożenie dla samej Anglii wynoszą Churchilla do stanowiska premiera. Neville Chamberlain się nie sprawdził, a lord Halifax się nie palił, by go zastąpić. Prawie nikt w Churchilla, nawet król Jerzy VI i jego własna Partia Konserwatywna, nie wierzył.
Ale on, niczym filmowy Batman, stawia czoła wielkim wyzwaniom. Z sukcesem uratował żołnierzy brytyjskich z plaży w Dunkierce, przewodził zwycięskiej lotniczej bitwie o Anglię.
Z drugiej strony w opowieści musi się znaleźć podły antagonista, krzywdzący bez powodu innych i ignorujący wszelkie prawa, który bez względu na koszty pragnie zaspokoić swe nikczemne pragnienia. Hitler, jego złowrogie Gestapo doskonale odegrały rolę zła ucieleśnionego.
“Dokładnie w tym momencie, kiedy wydaje się, że (pozytywni bohaterowie – J.P.) przygrywają, udaje im się pokonać to coś, co wstrzymywało ich starania, i w spektakularny sposób zwyciężają antagonistę, czasami ratując przy okazji cały świat. Kiedy wracają do domu, są odmienieni – lepsi, choć, jeśli opowieść jest szczególnie dramatyczna, kończą w gorszym położeniu niż na początku”.(“Ruletka nawyków”, David McRaney, PWN, Warszawa 2013).
Po wojnie Anglicy siłą kart wyborczych odsunęli Churchilla od władzy. Życie samo napisało scenariusz dobrego filmu i książki.
Świetnie napisane i udokumentowane dni Churchilla z maja 1940 roku czyta się jak thriller polityczny. Dla fanów Churchilla, zainteresowanych historią Anglii, II wojny światowej jest to lektura obowiązkowa. Ale nie tylko dla nich, bo droga Churchilla do władzy i sławy prowadziła przez wygodne, ale trudne dzieciństwo, czyli odrzucenie przez ojca, szkołę oficerską, służbę wojskową, pracę korespondenta wojennego. Zarówno z filmu, jak i z książki “Czas mroku” wyłania się obraz człowieka, którego można określić przymiotnikiem: odważny.
To jest właśnie klucz do zrozumienia sukcesu i sławy tego człowieka. Kiedy Chamberlain przed wojną we wszystkim ulegał Hitlerowi, a lord Halifax już w jej trakcie dążył do zawarcia pokoju z Niemcami za pośrednictwem Włoch, Winston Churchill się nie ugiął.
Daję czwórkę z plusem w sześciostopniowej skali. Nie ma piątki, bo druga część książki bardziej cytuje dokumenty archiwalne niż tworzy własną opowieść.
“Czas mroku – Jak Churchill zawrócił świat znad krawędzi”, Anthony McCarten, Marginesy, Warszawa 2018
Wanda Chotomska – nie mam nic do ukrycia [RECENZJA]
Dzieciństwo miałem raczej szczęśliwe. Kiedy w siódmej klasie podstawówki zachorowałem na zapalenie płuc, chomik uciekł za regał i nie dawał się wybawić ani marchewką, ani cukinią. W obliczu porażki w opiece nad zwierzęciem w sukurs nadciągnęły dwie koleżanki. Marzenka z dołu i Sylwia z góry. Sylwia się we mnie kochała, a Marzenka – miała duże piersi. Nie. Było na odwrót. Za meble schowała się świnka morska.
Cztery pory roku. Zima.
Cztery pory roku. Antonio Vivaldi. Zima. Allegro non molto. Płatki śniegu bezszelestnie spadały na azbestowy daszek altany śmietnikowej obok bloku na Żeraniu, w której spał Andrzej. Ostry, porywisty, północny wiatr obniżył temperaturę o kilka stopni. Poprzedniego dnia ktoś ukradł Andrzejowi dom, namiot, który rozbił w zaroślach nad Kanałem Żerańskim. On w tym czasie zbierał puszki po piwie. Dużo nie zarobił, bo zimno i ludzie nie piją na powietrzu, ale 10 zł wpadło.
Najgorsze, że stracił swoje cztery kąty zamocowane na aluminiowych śledziach. Teraz stał się podwójnie bezdomny. Nie odczuł straty. Jak gogolowscy “byli ludzie”, a może jak starzy jogini, wiedział, że to co mu się w życiu przytrafia nie jest ani dobre, ani złe. Po prostu jest. Nie zastanawiał się nad kradzieżą. Leżał pod dużym kartonem z napisami LG, SMART TV, HD.
W bloku obok zapalały się światła. Na zewnątrz, choć przecież Andrzej był na zewnątrz, noc krzyżowała się z dniem. Andrzej wiedział, że musi iść. Nie jest nocnym drapieżnikiem. Jest ofiarą. W dzień i w nocy. Musi iść. Ludzie wychodzą do pracy. Wyrzucają śmieci, wyrzucają jedzenie.
– Do jakiejś pracy byś się zabrał, łachmyto.
– Nie chciało się pracować, to masz.
– Spierdalaj, chuju.
Zna na pamięć odpowiedzi, gdy prosił o coś do jedzenia.
Largo. Andrzeja rok temu wyrzuciła z domu jego partnerka. Młodsza od niego o 12 lat. Ma z nią syna Kacpra. Poznała innego, mówiąc mu na odchodne, że zarobić na dom nie potrafi, ani porządnie jej zerżnąć. Przez pierwszy miesiąc mieszkał u kolegi – „dopóki nie stanie na nogi”. Do rodziców, 30 kilometrów od Rzeszowa, nie chciał wrócić. Przecież ostrzegali, że Renata to latawica i tylko myśli o markowych ciuchach. I wyrzekają się go, bo zamiast pomagać w polu, to do Warszawy jeździ. Na odchodne, zostając na kilku hektarach, oznajmili:
– Jedź, ale tu powrotu już nie masz.
Kiedy to było? Kacper niedługo skończy cztery lata, może sześć. Na ulicy czas mierzy się na kilogramy metalu, litry alkoholu. Jutro nie istnieje. Tomorrow dies.
Po paru minutach słuchania, czuję, że mogę góry przenosić – oznajmiło radio Złote Przeboje, budząc Roberta w bloku, przy którym stał doraźny dom Andrzeja. Grzejnik, rozprowadzając ciepło, tworzył enklawę lata w małym pokoju:
– Justyna, nie wstajesz dziś?
– Nie. Słyszę, co się dzieje za oknem. Apokalipsa. Wyje, gwiżdże, jakby diabeł, nie Bóg, zapowiedział koniec świata.
– Przesadzasz, jest tylko minus 1. Kupiłaś sobie puchową kurtkę w H&M, z misiowym kapturem.
– Ale mi się nie chce. Okna mamy nieszczelne, misiu.
– Za to grzejnik gorący jak ja.
Robert przylgnął do jej pleców.
– Poleżymy jeszcze 10 minut, bo to chyba jakiś Armagedon – pocałował ją pod łopatką.
– Julkę trzeba budzić.
Andrzej ciągnął swoje nogi wzdłuż Kanału Żerańskiego. Rozglądał się na boki, szukając puszek. Polował, nie zawsze to jego ścigali. Tylko nieżywa, aluminiowa zwierzyna ukryła się w płytkim śniegu. Myśliwy się poślizgnął. Upadł.
Allegro. Dzieci z bloku na Kowalczyka wybiegły na duży plac przed blokiem. Rzucały się śnieżkami:
– Julka, zmoczysz buty, przeziębisz się. Skończ z tymi głupotami.
– Mamo, ulepimy bałwana.
– Nie spóźnij się do szkoły.
– Mam na dziewiątą.
Justyna machnęła ręka, na dziewiątą to ona musi być w pracy. Wyrzuciła śmieci. Święta minęły, a ludzie telewizory kupują, pomyślała, patrząc na oparty o ścianę wiaty karton z napisami LG, SMART TV, HD. Z dachu zsunęła się ciężka czapa śniegu.
“Gustaw i Ja” [RECENZJA]
Zmarłym bliskim stawiamy wielkie marmurowe, lub tylko z podrabianego marmuru, pomniki. Potem kładziemy wielkie wieńce ściętych roślin, w wersji ekonomicznej – kwiaty pachną plastikiem. Przed nimi stawiamy znicze z Matką Boską lub Janem Pawłem II. Przecież nie robimy tego dla zmarłych. Im jest wszystko jedno. Boimy się… własnej śmierci.
Życie wypełniamy jedzeniem śniadania w McDonaldzie, potem – liczymy, sprzedajemy, montujemy. Rodzimy dzieci. Wychowujemy, jak umiemy. Nie wiadomo kiedy światła rampy, na której występujemy, gasną jedno po drugim. Trochę to przeraża, trochę napawa niezrozumieniem. O co chodzi w życiu? Tak to przynajmniej widział Jean Paul Sartre w “L’Existentalisme est un humanisme”. Czy jestem egzystencjalistą?
Nie jest sztuką być pesymistą, widząc, jakie gówno rozlewa się wokół nas.
![]() |
Gustaw i Ja, Magdalena Zawadzka |
Ale gdy umiesz zachwycać się pięknym ciałem dziewczyny w okolicznościach przyrody piaszczystej wiślanej plaży, gdy potrafisz pochylić się na troskami i nadziejami przyjaciół, gdy czujesz, że “Mistrz i Małgorzata” dotyka fizycznie twojej duszy, wreszcie – gdy odczuwasz błogostan, zagryzając długie źdźbło trawy, leżąc wśród chabrów, os i zbóż, wiesz, że szczęście cię otula. Na chwilę.
We wspominaniach Magdaleny Zawadzkiej o Gustawie Holoubku i jej małżeństwie z nim – “Gustaw i Ja” – nie umiem poczuć ani bólu egzystencji, ani zatrzymania się czasu podczas upojnych chwil nad Wisłą. Dopiero pod koniec auto(biografii) Zawadzka dotknęła życia, ale wcześniej cegiełka po cegiełce stawiała dobrze już znane lukrowane pomniki.
Aktorka niemal encyklopedycznie ułożyła drogę artystyczną swoją i męża, przeplatając encyklopedię ciekawostkami z życia osobistego. Zerknięcie za kurtynę aż tak pasjonujące nie jest. Magdalena Zawadzka i Gustaw Holoubek za PRL-u nie stoją w kolejkach, nie polują na zwierzynę w “Społem”, pomarańcze i papier toaletowy. Natomiast jeżdżą po całym świecie z kolejnymi teatrami, w których grają, reżyserują (Holoubek). Nie wiem, czy im zazdroszczę, czy współczuję. Żywię się wyższymi uczuciami, więc to drugie na pewno nie. Ale to pierwsze – też nie. Biografia Holoubka i autobiografia Zawadzkiej trąci dwuwymiarowością. Poza ostatnim rozdziałem, w którym aktorka opisuje walkę Holoubka z chrobrą nerki i własne wiosłowanie przeciwko prądom życia, zalatuje banałem. Wieje i spadają liście jak w Święto Zmarłych.
Dla mnie Holoubek chyba na zawsze pozostanie Wolandem z “Mistrza i Małgorzaty”, serialu Macieja Wojtyszki.
![]() |
Anna Dymna i Gustaw Holoubek w “Mistrzu i Małgorzacie” w reż. Macieja Wojtyszki |
![]() |
“Mistrz i Małgorzata”, Maria Probosz i Gustaw Holoubek w “Mistrzu i Małgorzacie” |
![]() |
Gustaw Holoubek w “Mistrzu i Małgorzacie” |
Szkoda, że Magdalena Zawadzka niewiele w ten obraz wniosła.
Natomiast zachęciła mnie do przeczytania “Skiza” Zapolskiej i “Na pewno przyjdzie” O’Neilla.
Daję trójkę z plusem za solidną kwerendę drogi artystycznej Holoubka. Dlaczego nie mogę dać wyższej noty – napisałem powyżej.
„Gustaw i Ja”, Magdalena Zawadzka, Marginesy, Warszawa 2011
Tłumaczenie piosenki “Bed of Roses” Bon Jovi
Siedzę zmarnowany i skacowany
Przy rozklekotanym pianinie
Z trudem przedziera się do mnie nowy dzień
Bo butelka wódki wciąż ciąży w głowie
Przez jakąś blondynę miałem w nocy koszmary
Śniły mi się filmy
W których nie grałem, przecież nie żyję
Obudziłem się z zaciśnięta pięścią
i francuskim pocałunkiem przywitałem poranek
Orkiestra dęta tratowała mój mózg
Nie zważając na sprzeciw
My rozmawiamy
O wszystkich rzeczach, w które pragnę wierzyć
O miłości, prawdzie
O tym, ile dla mnie znaczysz.
Chcę cię położyć na łóżku usłanym różami
Sam prześpię na posłaniu wybitym gwoździami
Będę cię strzegł niczym Duch Święty
Chcę cię położyć na łóżku usłanym różami.
Jestem teraz bardzo daleko
Ale każdy krok, jaki stawiam, przybliża mnie do domu
Wybawienie znajduję w dziesięciocentówce
Codziennie widzę Cię przez telefon
Ciągle brakuje mi czasu
By do Ciebie przyjechać
Dlatego tylko jak ptak po kablu lecę do Ciebie
Zamykam oczy i szepczę
Kochanie, tylko ślepa miłość jest prawdziwa.
Chcę cię położyć na łóżku usłanym różami
Sam prześpię na posłaniu wybitym gwoździami
Będę cię strzegł niczym Duch Święty
Chcę cię położyć na łóżku usłanym różami.
Kac po whisky z hotelowego baru mija
Peruka barmana się przekrzywiła
Ta obok puściła mi oczko
Mogłem powiedzieć: tak
Ale śmiałem się do rozpuku
Gdy zamkniesz oczy
Wiedz, że będę myślał o Tobie
Gdy moja kochanka znów mnie wezwie
Stanę w jej blasku
Tej nocy nie będę sam
Ale wiesz, to nie znaczy
Że nie będę samotny
Nie muszę nic udowadniać
I tak, wiesz, że nie zawahałbym się dla Ciebie zginąć
Chcę cię położyć na łóżku usłanym różami
Sam prześpię na posłaniu wybitym gwoździami
Będę cię strzegł niczym Duch Święty
Chcę cię położyć na łóżku usłanym różami.
Tłumaczenie: Jarek Pałyska