“Nikomu nie żal pięknych kobiet”, Zofia Turowska [RECENZJA]

Do napisania recenzji książki dowolnej, a teraz mam na myśli “Osiecką Nikomu nie żal pięknych kobiet” Zofii Turowskiej, potrzeba przynajmniej dwóch tygodni od jej przeczytania. Musi tyle czasu upłynąć, żeby nie dać się zwieść gorącym emocjom, że w PRL-u co prawda stało się w kolejkach, ale najwyżej z ryzykiem powrotu do domu bez parówek lub papieru toaletowego.

Maryla Rodowicz śpiewała o koszulach schnących na sznurze, tworzył Seweryn Krajewski, a na Opole tata dostał wejściówki, bo zakład pracy organizował dla zasłużonych pracowników. 150 normy na 22 lipca.


“Osiecka Nikomu nie żal pięknych kobiet” stwarza wrażenie, że świat się skończył wraz Bolkiem i Lolkiem i proszkiem do prania “E”. Spokojnie, propagandowo ten świat wrócił. Musi się wiele zmienić, by nic się nie zmieniło.

Agnieszka Osiecka? Wielką poetką była, więc jej osobowość, postać, poezję wypada kuć tylko ze złota, ewentualnie z mosiądzu lub spiżu. Fundacja Okularnicy założona przez córkę poetki, Agatę Passent, zadba, by sukcesy Osieckiej wyeksponować (zasłużenie), porażki zamienić w potknięcia (sztuki teatralne), trudne lub nieudane związki zamieść pod dywan.
Szczególnie ten, dla którego Agnieszka Osiecka rzuciła Daniela Passenta. Ciut za dużo w “Nikomu nie żal…” nagromadziło się przemilczeń, bohaterowie stoją w cieniu. Jak zwykle. Jeśli komuś warto postawić pomnik, to Danielowi Passentowi. Agnieszka mogła na niego liczyć w każdą niepogodę.

Co jeszcze zapamiętałem lub tylko tak mi się wydaje?


Zwykłych dziewczyn, które zmieniają facetów jak rękawiczki, nie stać na podróże za ocean, lub choćby do Paryża. Mają najwyżej drobne na PKS do Kocka. Zwykłe dziewczyny nasłuchałyby się od mam, ciotek, kuzynek: “Ustatkuj się, zostaniesz sama. Szklanki herbaty nikt ci na starość nie poda”. Tylko która zwykła dwudziestolatka, najładniejsza w klasie, a przynajmniej czwarta, myśli o herbacie z sokiem malinowym?
Agnieszka Osiecka pewnie też by się nasłuchała, ale świeciła niezwykłością i o herbacie nie śniła. Chyba.
Z każdym blisko i daleko zarazem. Poetyczna, efemeryczna bliskość i rzeczywista obcość dotyczyła mężczyzn, przyjaciół, kompozytorów i wykonawców.
Zwykłe dziewczyny, co pędzą przez życie wiadomo dokąd, ale nie wiadomo po co, miałby uszy pełne utyskiwań i żalów: “Po co ty tam jedziesz, zwariowałaś, odbiło ci, siedź na dupie i znajdź pracę”.
Agnieszkę Osiecką Pan Talent zwolnił z przyziemności, L4 wystawił Pan Bóg lub inna okoliczność. Dopasujcie według własnych przekonań.

Kto napisał “W szeregu”, “Wielką Wodę”, “Szpetnych, czterdziestoletnich” nic nie musi, tylko może.
Niektórym wydawało się, że usidlą Osiecką, usadzą, zamienią w kurę domową, panią domu, wierną powierniczkę i piastunkę. Agnieszka dała się złapać w sieci temu, który wcale nie zamierzał łowić albo tylko stwarzał pozory niechęci, obojętności, lekceważenia. Po potknięciach, porażkach, wirażach wracała do mamy. Normalnej dziewczynie powiedzielibyśmy, że jest rozkapryszonym bachorem, o Osieckiej – że chowała w sobie wieczną dziewczynę.

Czy te skromne wnioski płyną z akapitów “Nikomu nie żal…”? A gdzie tam! Tak radykalnych tez Zofia Turowska nie stawia. Niestety. Sam sobie je wysnułem.
Próbowałem, nie znając jej, zrozumieć Osiecką jako człowieka, żonę, partnerkę, artystkę. Piszę pokornie o próbie, bo mam pełną świadomość, że ktoś, kto nie umie pisać jak Osiecka, nie umie poetki ująć w słowa.

Przy okazji niektórzy mogą się poczuć zawiedzeni, że “Osiecka Nikomu nie żal pięknych kobiet” jest reedycją “Agnieszki Pejzaże z Agnieszką Osiecką”. Sądziłem, że mam do czynienia z zupełnie nową książką Turowskiej o Osieckiej, świeżą treścią, czystym spojrzeniem.
Moda na Osiecką wróciła wraz z serialem TVP i pojawiła się sposobność wznowienia książki. Ale czy trzeba było uciekać się do taniego chwytu? Zapytałem o to w wydawnictwie “Marginesy”, które wypuściło “Nikomu nie żal…” na rynek. Na odpowiedź czekam.

Daję 3+ na 6.

“Osiecka Nikomu nie żal pięknych kobiet”, Zofia Turowska, Marginesy, Warszawa 2021

“Zły” Leopold Tyrmand [RECENZJA]

Czy Leopold Tyrmand znał powstałą dekadę przed napisaniem “Złego” komiksową opowieść o Batmanie? Jako miłośnik kultury amerykańskiej  – mógł. Jeśli nie, stworzył polską polską opowieść o superbohaterze. Ludzie nazywali go Zły.

“Zły” jest przede wszystkim powieścią o Warszawie lat pięćdziesiątych, dziesięć lat po drugiej wojnie światowej. Wypchane po brzegi, a nawet poza nie, warszawskie tramwaje budziły w instynkty drapieżcy. Warszawiacy walczyli w nich o każdy kawałek podłogi. Zachowywali czujność, by współpasażer nie zgruchotał im łokciem wątroby, a kieszonkowiec – życia po wypłacie. Z drugiej zaś strony altruizm też się zdarzał: wisząc na zewnętrznym stopniu pasażerowie jechali, trzymając się płaszcza sąsiada. Tyrmand przeskakuje z tramwaju do trolejbusu, stamtąd do kawiarni, restauracji, spelun, skwerów, bazarów. Przechadzamy się po nowych ulicach i resztkach ruin. Obracamy oczami dookoła głowy, by nie dostać nożem w brzuch na Czerniakowie lub Siekierkach. Aż mi się tęskni do restauracji “Lotos” przy Belwederskiej. Jej peerelowski wystrój byłby znakomitą scenografią do niektórych kadrów ze “Złego”, gdyby film w końcu doszedł do skutku. O tym słowo na końcu tekstu.

Tyrmand tak ostentacyjnie nie mieszał polityki ze swoją opowieścią, że ta nieobecność aż boli. Ale może dzięki temu książka mogła się w ogóle ukazać. Powszechnie znana propaganda sojuszu robotniczo-chłopskiego rozbrzmiewająca z megafonów przystrojonych czerwonymi chorągiewkami ostro zderza się z życiem  warszawskiej ulicy pana Leopolda: bójki, okaleczenia, chuligaństwo idą w parze z romansem, miłością, tęsknotą – żeby raz w roku dostać pomarańcze. Życie fryzjerów i redaktorów. Kioskarzy i kierowców autobusów. Lekarzy i prywatnej inicjatywy. Wątki poboczne zasila pierwszoplanowa rywalizacja między “Złym” a Filipem Merynosem, mózgiem i szefem warszawskiego gangu.

Twórca “Złego” nie jest wybitnym psychologiem w rozumieniu freudowskim. Bohaterowie nie odznaczają się skomplikowaną  a wyrafinowaną osobowością, za którą kryją się traumy dzieciństwa i zasieki chrześcijaństwa.  Autor “Złego” umie obserwować ludzi, słuchać, a rzecz przelać na karty powieści.

Bandziory socrealizmu raźno garnęli się do każdego okrucieństwa. Kopnięcie kobiety w brzuch stoi w hierarchii rozrywek na równi z dzisiejszą wizytą w McDonald’s. Natomiast kultury słowa im nie można odmówić. Robią za panienki z dobrego domu w porównaniu do Daro ze “Ślepnąc od świateł” Jakuba Żulczyka. Nie rzucają mięsem, stojąc do kasy w pedeciaku.

Żulczyk wymiotuje Warszawą, Tyrmand – przytula miasto. Moje miasto, a w nim. Żulczyk w “Ślepnąć…” nie lubi ludzi, Tyrmand – brakuje tylko, by wszyscy na koniec zatańczyli poloneza. 

Ale to może w filmie. Najbliżej nakręcenia był Xawery Żuławski, ale ponoć syn Tyrmanda, Matthew, nie zaakceptował scenariusza. 

Nie sprawdzimy więc, czy wielowątkowa opowieść filmowa o kelnerkach, dziennikarzach i handlarkach z Różyckiego równie pięknie pokaże Warszawę, jak ona swych bohaterów. Stolica bez nich nie istnieje, oni bez niej – też.

I to jest największa siła tej powieści. Przesiąknięta Syrenką od płetw do głów.

Daję cztery plus  w sześciostopniowej skali.

„Zły”, Leopold Tyrmand, , Wydawnictwo MG, 2015 

Recenzja: Jarosław Pałyska

Dobry, Lepszy, Tyrmand, czyli “Dziennik 1954” [RECENZJA]

Przez ostatnie dni w każdej wolnej chwili czytałem “Dziennik 1954” Leopolda Tyrmanda. Pisarz, publicysta, muzyk jazzowy komentował w nim przeczytane książki i artykuły, filmy, własne życie towarzyskie i miłosne. Lektura dziennika kosztuje sporo wysiłku – nie z powodu słabego stylu pisarstwa Tyrmanda, ale natężenia treści. Tyrmand w jednym wpisie potrafił pisać o swojej dziewczynie Krystynie, rozmowach ze Stefanem Kisielewskim, obejrzanym filmie lub zaliczonej (tym razem) lekturze. Przede wszystkim Tyrmand biczuje, piętnuje, krytykuje komunizm, który lepi sztukę na jedno kopyto, niszczy jak nowotwór przedsiębiorczość, łamie kręgosłupy nie tylko ludziom kultury, ale i zwykłym ludziom  – wlepiając nastolatkom wieloletnie więzienie za rozklejanie “wrażych” plakatów.

Ale “Dziennik 1954”  trąci jakąś hipokryzją, a nawet schizofrenią.  Normalnie rzecz ujmując, Tyrmand ma rację. Polska wzięta pod sowiecki but cierpiała w latach 40. i 50. biedę, nędzę, ominął ją plan Marshalla. Zabijali i wpychali na Rakowiecką i do pałacu Mostowskich kogo chcieli. Zamknęli “Tygodnik Powszechny”. Czarne i cuchnące opary komunizmu spowiły i zatruły Polskę. Nic, tylko się zabić, a przynajmniej zapić. Ale Tyrmand – nieugięty literat z nieoficjalnym zakazem publikowania – prowadził intensywne życie. Sam, mając nastoletnią kobietę i sypiając z innymi, czytając książki spoza oficjalnego obiegu, będąc zapraszanym na premiery teatralne i filmowe, moralizował, przywoływał do pionu kolegów po fachu. Odmawiał im jeśli nie talentu, to inteligencji, a przede wszystkim kręgosłupa moralnego. Mocno dostało się Zygmuntowi Kałużyńskiemu, mniej Stanisławowi Lemowi. Spod noża krytyki uciekli Zbigniew Herbert i Stefan Kisielewski.

Ten drugi, zapoznawszy się, co Tyrmand tworzył do szuflady, podsumował przyjaciela, co ten, przyznać należy, przytoczył we wpisie z 7 marca 1954 roku:

Korzystasz ze wszystkiego, co w komunistycznej Polsce najlepsze, mieszkasz w Warszawie, jedynym wielkim mieście w tym kraju, wyposażonym we względny komfort cywilizacyjny, chodzisz na zamknięte pokazy filmowe, czytasz przemycane z zagranicy książki, masz do dyspozycji teatr, kobiety i sport w skali społecznej. I przy tym wszystkim przybierasz pozy małego Kantonka, silącego się na bezkompromisową czystość moralną, wyniosłego w poczuciu  swej niezachwianej słuszności, odrażającego swą pseudonieomylnością sądów i ocen etycznych, nade wszystko zaś potępiającego na prawo i lewo biednych, zahukanych, otępiałych literatów i artystów komunistycznych uganiających się nie mniej niż cała Polska pod ciężarem swych bzdurnych zobowiązań i dyscyplin ideowych, zmordowanych i zaszczutych wymaganiami swych kulturowych Feldfebli. Tfu! Rzygać się chce, patrząc na twoje ideowo-moralne krygowanie się!…

Ale mimo Tyrmandowego nieznośnego poczucia moralnej wyższości, “Dziennik 1954” rzuca nowe światło na postaci literatury, o których dziś kręcą filmy dokumentalne, a licealiści czytają w podręcznikach. Bohaterowie literatury XX wieku nie wyglądają zbyt dobrze w tym świetle. Często sami sobie winni.

Pamiętnik Tyrmanda jest też zbiorem pocztówek z warszawskich ulic, Marszałkowskiej, Nowego Światu, Woli. Dla tych obrazków Warszawy lat 50. ubiegłego stulecia warto “Dziennik 1954” przeczytać, jednak to może zainteresować jedynie warszawiaków.

Chętnie zająłbym miejsce Tyrmanda w Warszawie 1954 roku. W “Dzienniku” zrobiłbym z siebie niezłomnego twórcę,  nie idącego na kompromisy, a jednocześnie niemal codziennie chodził na obiad do Literatów. Do zobaczenia jutro o 9.00 w biurze!

Daję cztery plus w sześciostopniowej skali.

„Dziennik 1954”, Leopold Tyrmand, MG, Kraków 2011

  

“Świat bez Głowy” [RECENZJA]

Iza Bartosz wyspecjalizowała się w pisaniu o wybitnych postaciach. Popełniła książkę o Katarzynie Waśniewskiej, zabójczyni swego dziecka, oraz o Michale Pirogu, który – jak mówi – zawdzięcza sławę temu, że ogłosił się Żydem i gejem. Teraz wzięła na tapet Janusza Głowackiego, wydając wspomnienie o nim pod dobrym tytułem „Świat bez Głowy”.

https://antykwariat9pietro.pl/341,swiat-bez-glowy-iza-bartosz.html

Głowacki chyba nikogo nie zamordował, co gorsza sam nie był homoseksualnym Żydem, więc wybór tego pisarza na bohatera książki zaskakuje, a jednocześnie staje się oczywisty, bo Bartosz w pompatycznie nazwanym „Zamiast wstępu Historia pewnej przyjaźni” mianowała się przyjaciółką Janusza Głowackiego. Spotykali się w azjatyckiej knajpie na Mariensztacie, rozmawiali, przeważnie milczeli. Bartosz chciała się czegoś o Głowackim dowiedzieć, ten odparł, że wszystko napisał w „Z głowy”. Ona, że to kit.

Tym kitem Bartosz wypełniła i staranie uszczelniła swoją książkę, tworząc z niej dygresje i komentarze, omówienie do autobiograficznej powieści Głowackiego. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron lektury miałem wrażenie, że czytam „Życie na Gorąco”, numer czerwcowy. Wiadomo o czym będzie: o przetworach truskawkowych, końcu roku szkolnego i przygotowaniu apteczki na wakacje.

Bartosz się chwali, że z Januszem zaprzyjaźnili się dzięki ich zdystansowanemu, ironicznemu patrzeniu na świat, przede wszystkim na siebie. Dystanse bywają krótkie i długie. Tam, gdzie w opowieści Głowackiego można mu pozazdrościć pierwszych doznań erotycznych, w słowach Bartosz otrzymujemy przepis na „raz w tygodniu z trudem”: poprawne zdania, doprawiamy szczyptą anegdoty, zalewamy cytatami z przyjaciół autora „Antygony w Nowym Jorku”.

Nie wypuszczam słów na bezdroża czczej krytyki, bo książka Bartosz niesie ze sobą też nowe, ożywcze wspomnienia o Januszu Głowackim – Krystyny Kofty, Janusza Zaorskiego, Czesława Czaplińskiego, Kazimierza Kutza i kilku innych.

Dla niektórych koniec jest lepszy niż początek. Tak jest z książką Izy Bartosz, jakby ona,  i książka, i autorka, dojrzewały w miarę pisania, tekst na ostatnich kartach zyskuje głębię ostrości. Bartosz przywołuje wiersz Williama Butlera Yeatsa, który Głowacki często powtarzał:

„Spełniłem swe zadanie – pomyślał na starość. –
Zgodnie z dziecinnym planem całe życie zbiegło;
Choć głupcy się wściekali, wykazałem stałość
I w czymś tam osiągnąłem przecież doskonałość”;
Ale duch jeszcze głośniej zaśpiewał: „Co z tego?”.

W świecie bez Głowy nadal nie umiem się odnaleźć, bez “Świata bez Głowy” – toczyłby się dalej. Ale zawsze lepiej posadzić kolejne drzewo na stercie zapomnianych tytułów, zmielonych w sortowniach śmieci, spalonych jako biomasa. A nuż książka Bartosz nie podzieli ich losu.

Gdyby Iza Bartosz sypiała z maszynopisem jeszcze przez rok, wydałaby na  świat bardziej udane dziecko. Ale Bartosz do czegoś bardzo się spieszyła.

Daję czwórkę w sześciostopniowej skali.

„Świat bez Głowy”, Iza Bartosz, Czerwone i Czarne, Warszawa 2018

“Gustaw i Ja” [RECENZJA]

Zmarłym bliskim stawiamy wielkie marmurowe, lub tylko z podrabianego marmuru, pomniki. Potem kładziemy wielkie wieńce ściętych roślin, w wersji ekonomicznej – kwiaty pachną plastikiem. Przed nimi stawiamy znicze z Matką Boską lub Janem Pawłem II. Przecież nie robimy tego dla zmarłych. Im jest wszystko jedno. Boimy się… własnej śmierci.
Życie wypełniamy jedzeniem śniadania w McDonaldzie, potem – liczymy, sprzedajemy, montujemy. Rodzimy dzieci. Wychowujemy, jak umiemy. Nie wiadomo kiedy światła rampy, na której występujemy, gasną jedno po drugim. Trochę to przeraża, trochę napawa niezrozumieniem. O co chodzi w życiu? Tak to przynajmniej widział Jean Paul Sartre w “L’Existentalisme est un humanisme”. Czy jestem egzystencjalistą?
Nie jest sztuką być pesymistą, widząc, jakie gówno rozlewa się wokół nas.

Gustaw i Ja, Magdalena Zawadzka

Ale gdy umiesz zachwycać się pięknym ciałem dziewczyny w okolicznościach przyrody piaszczystej wiślanej plaży, gdy potrafisz pochylić się na troskami i nadziejami przyjaciół, gdy czujesz, że “Mistrz i Małgorzata” dotyka fizycznie twojej duszy, wreszcie – gdy odczuwasz błogostan, zagryzając długie źdźbło trawy, leżąc wśród chabrów, os i zbóż, wiesz, że szczęście cię otula. Na chwilę.

We wspomnieniach Magdaleny Zawadzkiej o Gustawie Holoubku i jej małżeństwie z nim – “Gustaw i Ja” – nie umiem poczuć ani bólu egzystencji, ani zatrzymania się czasu podczas upojnych chwil nad Wisłą. Dopiero pod koniec auto(biografii) Zawadzka dotknęła życia, ale wcześniej cegiełka po cegiełce stawiała dobrze już znane lukrowane pomniki.

Aktorka niemal encyklopedycznie ułożyła drogę artystyczną swoją i męża, przeplatając encyklopedię ciekawostkami z życia osobistego. Zerknięcie za kurtynę aż tak pasjonujące nie jest. Magdalena Zawadzka i Gustaw Holoubek za PRL-u nie stoją w kolejkach, nie polują na zwierzynę w “Społem”, pomarańcze i papier toaletowy. Natomiast jeżdżą po całym świecie z kolejnymi teatrami, w których grają, reżyserują (Holoubek). Nie wiem, czy im zazdroszczę, czy współczuję. Żywię się wyższymi uczuciami, więc to drugie na pewno nie. Ale to pierwsze – też nie. Biografia Holoubka i autobiografia Zawadzkiej trąci dwuwymiarowością. Poza ostatnim rozdziałem, w którym aktorka opisuje walkę Holoubka z chrobrą nerki i własne wiosłowanie przeciwko prądom życia, zalatuje banałem. Wieje i spadają liście jak w Święto Zmarłych.

Dla mnie Holoubek chyba na zawsze pozostanie Wolandem z “Mistrza i Małgorzaty”, serialu Macieja Wojtyszki.

Anna Dymna i Gustaw Holoubek w “Mistrzu i Małgorzacie” w reż. Macieja Wojtyszki
“Mistrz i Małgorzata”, Maria Probosz i Gustaw Holoubek w “Mistrzu i Małgorzacie”
Gustaw Holoubek w “Mistrzu i Małgorzacie”

Szkoda, że Magdalena Zawadzka niewiele w ten obraz wniosła.
Natomiast zachęciła mnie do przeczytania “Skiza” Zapolskiej i “Na pewno przyjdzie” O’Neilla.

Daję trójkę z plusem za solidną kwerendę drogi artystycznej Holoubka. Dlaczego nie mogę dać wyższej noty – napisałem powyżej.

„Gustaw i Ja”, Magdalena Zawadzka, Marginesy, Warszawa 2011