
Marek Olszyński, Jak umierają artyści, akryl, 1992 r.

Jestem metodą na głoda moich dzieci
Jestem rachunkiem za prąd
Jestem ratą do banku
Mogę lodowcem sięgać chmur
Mogę Niagarą spadać w dół
Mogę jak Etna zbudzić się
Więc nie złość mnie
Jestem nogami
Piersiami
Wnętrzem
bez Duszy
Jestem kobietą
Wodą ogniem burzą perłą na dnie
Wolna jak rzeka
Nigdy nigdy nigdy nigdy nie nie poddam się
Noszy rajstopy Adrian
Nie doświadczam przemocy
Nikt mnie nie bije
Jestem perłą na dnie
Jestem prześcieradłem
Jestem kobietą
Nigdy nie poddam się*
On czeka w domu z kolacją
Kiedy Władysław Podkowiński upublicznił obraz w 1894 r., w Warszawie zapanował szok i szał. Tematyka obrazu nijak nie przystawała do bogobojnej, ojczyźnianej, religijnej. Obraz w “Zachęcie” zobaczyło 12 tysięcy osób. Skąd pomysł i wykonanie “Szału uniesień” (początkowa nazwa obrazu).
Malarz popadał w depresję, która nabrała jeszcze czarniejszych barw po rozczarowaniu miłosnym. Dla niektórych obraz przedstawia Ewa Kotarbińską, którą malarz podczas letniego pobytu w pałacu w Chrzęsnem pod Warszawą.
Podkowiński odarł kobietę i konia z wcześniejszych motywów malarskich. Koń już nie orał, koń już nie brał udziału w bitwie. Kobieta nie roniła już łez nad losem Polski, ale czule obejmuje szalonego, stającego dęba konia. Niech każdy kojarzy z czym chce.
Więcej o Władysławie Podkowińskim i jego drodze artystycznej: „Szał uniesień”. Obraz pełen tajemnic
L Death Note, rys.: Rafał Pałyska
W filmie zbyt często Rey ( (Daisy Ridley) z Kylo Renem (Adam Driver) biją się na miecze świetlne, nawet gdy fizycznie nie stoją naprzeciw siebie. W “El Classico” epizodach IV, V, VI walki na miecze świetlne były zarezerwowane dla kluczowych, ewentualnie finałowych scen, tu zaś broń rycerzy Jedi błyska często jak policyjny kogut na Jagiellońskiej w Warszawie.
Zupa jeszcze niedosolona? Dosypmy garść. Niebezpieczna eskapada po telluria przypomina wyprawę po złote runo, po klucz do rozwiązania zagadki. Oczywiście i klasycznie po drodze do jej rozwikłania trzeba pokonać złe smoki, duchy i wrogów. Niemal dosłownie. Epizod mało wnosi do fabuły, ale dzięki niemu poznajemy nowych bohaterów, a specjaliści od efektów specjalnych sięgają szczytów, pokazując wzburzone, gigantyczne fale oraz kolejną walkę na miecze.
Odrobinę za często w filmie mnożą się sceny sentymentalne, rodem z “M jak Miłość”, padanie sobie w ramiona, przytulenia i ckliwe wzruszenia.
Jak przystało na końcową opowieść o losach Skywalkerów, film garściami czerpie z wcześniejszych odcinków sagi, korzystając chociażby z gościnnego Endora lub przywołując na scenę Lando (Billy Dee Williams). Efekty specjalne twórcy wykorzystują, inaczej niż w częściach I, II, VIII, do niezbędnego minimum. Rey daje radę tam, gdzie nie dali scenarzyści. Wygląda na to, że nie mogli się porozumieć w kwestii fabuły i wepchnęli do filmu wątki, dialogi, które okazywały się nie tyle najprostsze, co pachnące zgniłym kompromisem.
Czemu piszę o tym filmie, skoro składa się z wątpliwej fabuły, zbędnych wątków, naciąganych zmartwychwstań (film roi się od duchów pogrzebanych bohaterów)?
Ponad dwugodzinna projekcja nie nudzi, dobrze się ogląda, rzeczona dawka humoru ożywia film. “Skywalker. Odrodzenie” znalazł się poniżej poziomu oczekiwań, bo trudno wzbić się ponad takie majstersztyki jak “Imperium Kontratakuje” czy “Zemsta Sithów”. Jeśli odrzucimy nadzieje, otrzymujemy solidną mieszankę kina fantastycznego, batalii pierwszych chrześcijan o egzystencję, westernu.
Disney zapowiedział ponoć, że tym filmem kończy opowieść o rodzinie Skywalkerów. Wątpię. Na pewno trzeba wyjaśnić, jak ożył wcielony diabeł Palpatine.
Pieniądze nie pytają o przynależność do którejś ze stron konfliktu w Galaktyce. Far far away.
See you soon.
Stawiam czwórkę za brak nudy. Piątki i szóstki nie będzie bo zabrakło autentycznych emocji, nieprzewidywalności, a w życiu dobro rzadko wygrywa.
„Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” (2019), reżyseria Jeffrey Jacob Abrams, występują: Daisy Ridley, Adam Driver, John Boyega, Oscar Isaac i inni
Arthur Fleck (Joaquin Phoenix) pracuje jako klaun nawet nie w drugorzędnej firmie eventowej, bo ta jego wypożycza klaunów nie do wielkich galerii handlowych, ale do bankrutujących sklepów i szpitali. Fleck mieszka z niepełnosprawną matką w ponurym bloku. Podoba mu się sąsiadka z drugiego końca korytarza. Co jakiś czas chodzi do pomocy społecznej, bo cierpi na zaburzania psychiczne, których objawem są napady długiego i nieposkromionego śmiechu.
Nikt tego nie przyzna, ale w Jokerze odnajdzie się bez trudu połowa Ameryki, a na pewno pół Polski. Nikt z nas nie powie, że jest niepotrzebny i wyrzucony poza nawias społeczeństwa, bo przecież przedstawiciele handlowi oferują musztardę po sklepach, dziennikarze piszą teksty, sprzedawcy w marketach nabijają punkty lojalnościowe. Wielu z nich (nas) ma jednak nie dające spokoju uczucie, że od nich niewiele, oczywiście poza sprzedawaniem, zależy. O ile Arthur Fleck wciska na głowę kolorową perukę, nosi jaskrawy surdut, wkłada czerwony nos, o tyle dzisiejsi wesołkowie zakładają podkoszulki z napisem Ropucha lub owad, mają samochody z napisem Nasza musztarda jest Najsza albo notatnik o nazwie Bezfakcie.
Chcielibyśmy zrzucić te maski lub przynajmniej, nosząc je, zyskać podmiotowość. Nie każdy ma jednak tyle szczęścia, żeby cieszyć się chorobą psychiczną, bo tylko ona, próbują przekazać twórcy filmu, daje przepustkę do do uzyskania lub odzyskania sensu życia.
Podmiotowość w “Jokerze” odbierają mieszkańcom Gotham City bogacze, cyniczni politycy, dla których problemy maluczkich są irytującą jak brzęczący komar przeszkodą do osiągania politycznych celów i pomnażania bogactwa. Na razie jednak dostaje się trzem pracownikom korporacji, których Fleck morduje w metrze. Żegnaj Arthurze, witaj Jokerze.
Czy to ja, czy cały świat coraz bardziej wariuje?
Pracownicy Żabek i Biedronek, do broni! Plastikowej, made in China. Innej u nas nie sprzedają.
W głównym bohaterze zmiany w życiu osobistym (nie streszczam fabuły) powodują zmiany osobowości lub stanowią ową – jakże dziś modną – samorealizację. Po drodze Fleck zabija słynnego showmana telewizyjnego, Murraya Franklina – szyderczego, inteligentnego, który dla słupków oglądalności posunie się do hipokryzji i ośmieszania gości w studiu. Skojarzyło mi się w Kubą Wojewódzkim. Zupełnie niesłusznie.
Joker swoimi czynami rozpala rewoltę w Gotham City. Ludzie plądrują sklepy, niszczą auta, atakują policję. Co rusz widzimy takie obrazki w telewizji, na przykład we Francji. Problem w tym, że te filmowe rozruchy wyglądają na sztucznie wykreowane na potrzeby widowiska. Nie ma w nich rzeczywistych: złości, wściekłości, długo tłumionej frustracji.
Film nie dotyka w żaden odczuwalny sposób dylematów wiary, miejsca jednostki w społeczeństwie, funkcjonowania samego społeczeństwa. Nie czerni się nawet wisielczym humorem, co było zaletą “Mrocznego rycerza”.
W “Jokerze” słońce nie wstaje nigdy, w pomieszczeniach jest ciemno, jakbyśmy wiecznie siedzieli w czworakach. Scenografia i montaż zaliczają się do atutów. Niektórzy piszą, że Joaquin Phoenix odegrał rolę życia, że przemiana Flecka w Jokera godna jest owacji na stojąco lub Oskara. Nie przyłączam się do chóru apologetów, choć Phoenix zagrał znakomicie.
Obserwowałem ludzi wychodzących z kina. Ktoś rozmawiał przez telefon, inny komentował otrzymanego smsa. Nikt nie wyglądał na specjalnie poruszonego.
– Tata, czego ci zabrakło w filmie – pytał syn, widząc, że nie wyglądam na wstrząśniętego lub przynajmniej zmieszanego.
– Żeby Joker powiedział jakąś prawdę o widzach w kinie, która tak kogoś wkurzy, że ciśnie pudełkiem po popcornie w ekran.
Dziennikarze, sprzedawcy i przedstawiciele nie uzyskali odpowiedzi, jak (od)zyskać podmiotowość przy założeniu, że zamordowanie kogoś tymczasem nie stanowi wyboru. Katarzyna i Marek z Drawska znaleźli drogę: “Mama i jej kochanek zmuszali kilkulatków do żarcia surowego mięsa, zlizywania jogurtu z podłogi, oblewali wrzątkiem albo przetrzymywali w wannie z lodowatą wodą, zamykali na noc w bagażniku samochodu. Również wykorzystywali ich seksualnie”. (NIE, nr 40/2019)
Jeśli i ta ewentualność odpada, usłyszycie donośny rechot Jokera. W Kung-Fu Panda mistrz Shifu mówił, nie ma żadnej tajemnicy w osiągnięciu mistrzostwa Smoczego Wojownika, wystarczy wiara.
Joker zdaje się zmienić frazę w “Nie ma żadnej tajemnicy, a wiara to gówno”. Śmiech.
Stawiam czwórkę. Ani piątki, ani szóstki nie będzie, bo nikt nie rzucił pudełkiem po popcornie w ekran.
Joker (2019), reżyseria Todd Phillips, występują: Joaquin Phoenix, Robert De Niro Robert, Zazie Beetz, Frances Conroy i inni
Korzystając z dialogów, charakterów ludzkich ze świata gangsterskiego, opisywanych przez prasę wydarzeń, opowiada trochę o życiu w ogóle: Próba kontroli tego, czym kierować chcemy, zazwyczaj spełza na niczym. Zawsze dzieje się coś nieprzewidzianego, na co nie jesteśmy przygotowani. Rozdarci jesteśmy między tym, na co wpływ mamy, a tym, co jest poza zasięgiem. Jak odróżnić jedno od drugiego? Film na pytanie nie odpowiada. Nie chce? Nie umie? Ale je stawia.
Niektórzy widzowie i krytycy zachwycają się zdjęciami Warszawy. Naprawdę? Obraz “miasta mojego” w “Ślepnąc od świateł” dostosowuje się do scenariusza, coś w stylu thrillera “Siedem”. Ciemno, deszcz pada, wieje. Jeśli miała to być reklamówka Warszawy, to leży w błocie jak torebka z Biedronki. Zupełnie jak w bożonarodzeniowych reklamach. Jak copywriter nie ma pomysłu, daje słowa “magia świąt”. Przyszło mi do głowy, że czołówka serialu przypomina “Skyfall”, ale miasta, w których dzieją się przygody Bonda, chcesz odwiedzić. Kto zechce poznać Warszawę? Twórcom trochę zabrakło odwagi. Bo serial niby dzieje się w Warszawie, ale producenci wystraszyli się, czy ktoś poza Polską będzie chciał oglądać film znad Wisły. Jakie to polskie, jakie to nasze. Miałeś chamie złoty róg.
“Ślepnąc od świateł” właśnie najwięcej mówi o nas, Polakach. Celebryta, poseł, policjanci, wpływowi biznesmeni za tekturową, chybotliwą sceną oficjalnych ról chowają moralną pustkę, brak wiedzy i podstawowych manier. Nikodem Dyzma nie umiera nigdy. Najprawdziwsze jak zwykle są dziwki. “Ten syf może zmyć tylko potop”, rapuje w filmie jego reżyser Krzysztof Skonieczny.
Gra naturszczyka – debiutującego przed kamerą Kamila Nożyńskiego – kojarzyła mi się z Al Pacino z „Ojca Chrzestnego”. Nie stawiam na równi i nie porównuję obu filmów, ale coś mi się zdaje, że Nożyński miał zagrać w podobnym stylu. Tylko po co? Przecież to nie on rozdawał karty w gangstersko-politycznym świecie. Wycofany, wykształcony, wysportowany, tajemniczy, niezdradzający emocji Kuba jawi się zbyt charyzmatycznie jak na sprzedawcę kokainy, w sam raz na przywódcę gangu, którym w tym filmie nie jest. Bo ma dobrych konkurentów.
Jego choleryczny szef Jacek sprawdza się bardziej, bo Więckiewicz zagrał krwiście i wyraziście. Monolog o depresji ma szansę przejść do kultowych tekstów polskich filmów. Równie pierwszorzędnie wypadł Jan Frycz. Psychopatycznego “Daria” nikt nie chciałby spotkać na swojej drodze. Ale czy z tej genialnej gry coś w filmie wynika? Niewiele. Ale sam kunszt aktorski – palce lizać.
Resumując. Świat gangów narkotykowych przekonuje autentycznością. Obraz nas Polaków – niedokończony, ale i tak smutny. Pocztówka z Warszawy – przyszła pomięta, mokra i zabłocona. Gra aktorska Jana Frycza, Roberta Więckiewicza, dodatkowo Janusza Chabiora – palce lizać. Tort zjedliśmy, ale wisienki nie dali.
Daję cztery na sześć.
“Ślepnąć od świateł”, 2018, reż. Krzysztof Skonieczny, 8 odc., HBO GO
Podchwyciliśmy je z Kubą Żulczykiem z ulicy, to moja mutacja zwrotu “na sztywno”, czyli potwierdzenia czegoś na 100 procent. Zdrobnienie wydało się nam się chwytliwe i zabawne. Używa go właśnie Piorun. Znam wielu hiphopowców i z obserwacji tego środowiska stworzyłem postać hybrydę, archetyp. Przygotowałem się do tej roi, przypakowałem dwadzieścia kilo, dorobiłem sobie te wystające zęby u protetyka, nagrałem dwa utwory ze świetnym hiphopowym warszawskim składem. Do tego nakręciliśmy Piorunowi teledysk do serialu.
Skonieczny. Detonuje bomby, uderza jak piorun – rozmowa z Krzysztofem Skoniecznym, reżyserem, scenarzystą, “Gazeta Wyborcza”, 7 grudnia 2018 r.,
Album “Tata Kazika” Kultu, który wpadł mi w uszy na pierwszym roku studiów, zmącił mój romantyczny obraz Polaka, który jak kocha, to Polskę, jak walczy, to o ojczyznę, a jak pije, to mleko. Ostatecznie zamazała go ni to powieść, ni to autobiografia “Z głowy” Janusza Głowackiego. Książka ostatecznie, a przynajmniej do dziś, ukształtowała moje upodobania estetyczne. Niektórzy przestali się do mnie odzywać. Inni uznali tylko za wariata.
Profesorowie dawali temat i trzeba było coś bez dialogu zainscenizować. Ja dostałem hasło “szach królowi”, więc posadziłem faceta w kornie, a naprzeciwko dziewczynę bez majtek z rozłożonymi nogami. Mnie się to wydawało logiczne i biegło w kierunku moich zainteresowań. Ale okazało się, że prawidłowa odpowiedź to Kordian wchodzący do sypialni cara, i profesorowie się obrazili. Zresztą jestem pewien, że i tak ukończyłbym Szkołę Teatralną z wyróżnieniem, a polskie sceny by się wzbogaciły o jeszcze jednego niezdolnego aktora, gdyby znów nie dopadły mnie wątpliwości.
Nie da ci ojciec, nie da ci matka, tego, co da ci własna… Nie, tym razem nie sąsiadka, ale książka „Bezlitosna łaska”. Lektura obowiązkowa dla wszystkich z depresją, niedojrzałością, z pretensjami do wszystkich wokół lub do siebie. Ewentualnie tylko dla tych na wirażu życia, którzy ocierają się o brak pracy, opędzają od komorników, wylewają łzy, potykają o butelki i doświadczają innych atrakcji. „Bezlitosna łaska” (cóż za niefortunny tytuł) prostuje ścieżki.
„Według ostatnich danych liczba homelesów w Nowym Jorku zwiększa się. I w końcu tego roku na każdych trzystu nowojorczyków przypadać będzie jeden bezdomny. To by znaczyło, że dzisiaj w teatrze jest co najmniej jedna osoba, która niedługo znajdzie się na ulicy. I ta osoba dobrze wie, o kim mówię”
![]() |
W salonie przy rue des Moulins |
W postać Churchilla nie tyle wcielił się Gary Oldman (ponoć murowany kandydat do Oscara za tę rolę), ile wręcz się w niego przeobraził. Raczej szczupły, o pociągłej twarzy Oldman, w niezbędnej dla tej roli charakteryzacji, nie stał się sztuczny czy komiczny. Stworzył Churchilla charyzmatycznego, dowcipnego, chaotycznego, narcystycznego, ale przede wszystkim odważnego.
Jakbyśmy przenieśli się w czasie do 1940 r.
Jeśli nawet „Czas mroku” upraszcza mechanizmy wielkiej polityki, to na pewno skłania do poznania biografii Churchilla, historii Anglii, a przynajmniej nauki angielskiego. Jan Ciechanowski w książce „Powstanie Warszawskie” napisał:
„Niestety w decydującym dla nas momencie II wojny światowej, kiedy ważyły się losy nie tylko samej Warszawy, ale też Polski i Polaków, i to na długie lata, nie mieliśmy polityków i przywódców na skalę Churchill ‘a czy de Gaulle’a”.
Swego nie macie, cudze oglądajcie.
Sielski, pocztówkowy landszaft belgijskiego miasteczka wywraca do góry nogami powracający do miasta z Brukseli Yoann Peeters, policjant w żałobie po stracie żony.
Ledwie się wprowadził, a w rzece znaleziono zwłoki czarnoskórego piłkarza miejscowego, trzecioligowego klubu. Miejscowa policja stwierdza samobójstwo. Peeters podważa efekty pozorowanego dochodzenia. Odkrywa, a wraz z nim widzowie, pajęczynę lokalnych zależności zawodowych, nie zawsze formalnych związków osobistych, bulgocących emocji. Obraz zawsze aktualny, niezależnie od czasu i miejsca.
![]() |
Jerzy (Zbigniew Zapasiewicz) |
![]() |
Ewa (Ewa Dałkowska) |
![]() |
Wanda (Emilia Krakowska) |
![]() |
Broński (Roman Wilhelmi) |
![]() |
Agata (Krystyna Janda) |
Namacalny dowód, że nie tylko Jezus miał zdolność rozpalania najzimniejszych serc, ale także niedźwiedź. Niektórzy ludzie się zarażają dobrocią. Film bawi, wzrusza, oczyszcza. Nawet Rafał Ziemkiewicz lub akcja metoo# przestają cię denerwować.
“Dom z papieru”, czyli pozbawiony kantów Robin Hood po hiszpańsku
Jeśli widzieliście już na Netfliksie hiszpański “Dom z papieru”, możecie przeczytać ten tekst. Jeśli nie oglądaliście, też możecie (zbytek łaski!), ale film obejrzyjcie. Obiecuje wam wygraną w Lotto i znalezienie miłości życia.
“Dom z papieru” przypomina legendę o Robin Hoodzie. Współczesnym Robin Hoodem jest oczywiście Profesor (Alvaro Morte); wraz z ekipą ośmiu współpracowników, każdy jest specjalistą w wąskiej części przestępczego fachu, szykuje napad stulecia.
Tylko w tym przypadku, byleby tylko nie naruszyć podstaw współczesnego ładu społecznego, Profesor nie planuje napadu ani na zamek (czyli korporację), ani na klasztor (czyli bank), ale – co zresztą sam mówi – zamierza wykraść pieniądze niczyje, czyli włamać się do Królewskiej Mennicy Hiszpańskiej i drukować pieniądze. Rzeczywiście, jakby nikogo nie okradał.
W “Domu z papieru” występuje odpowiednik Willa Szkarłatnego, czyli Berlin (Pedro Alonso), wyrazisty, psychopatyczny na skutek doświadczeń życiowych (jak Willy), nie zaś z powodu nieodwracalnych zaburzeń osobowości. Niestety, w społeczeństwie europejskim wcinającym makaron z cukinii i pijącym piwo bez alkoholu, nie ma miejsca na takie postaci. Tyle w tej kwestii.
– Kobiety oferują ci seks, bo ich celem jest zmanipulowanie cię i zajście w ciążę. Potem przestajesz istnieć. Zrozumiesz to podczas porodu – tłumaczy Berlin.
– Poród to najwspanialszy moment dla ojca – odparowuje naiwnie, ale szczere i z zaangażowaniem Rio.
Zdumiony naiwnością kamrata – Berlin:
– Podczas porodu między jej nogami ujrzysz niszczycielską głowicę jądrową. Grota, do której kiedyś wsadzałeś fujarę, nie będzie taka sama. A ona, przeklinając twoje imię i błagając o znieczulenie, się posra. Wiesz, co Ci tym przekaże? Że nigdy nie będzie seksowną kobietą. Od tamtej chwili ten mały tłuścioch stanie się dla niej pępkiem świata.
Ale oto pojawia Lady Marion – Raquel Murrillo (Izatar Ituno), która, zanim stanie przed szansą na rozwikłanie zagadki napadu na mennicę, boryka się z problemami powszechnymi jako korki na drodze w godzinach szczytu: rozwód, kontakty ojca z dzieckiem, chora matka.
Starcie z Profesorem rzuca ją w nurt, który poniesie ją ku lądom nieznanym, co nie znaczy nieciekawym i nudnym.
W tym klasycznym heist filmie brakuje odrobiny goryczy, której widz przewidzieć by nie zdołał. Ale to ujmujące, że nawet podczas napadu na bardzo duży bank wszystko daje się sprowadzić do poszukiwania miłości. I pieniędzy. Mam nadzieję, że w trzecim sezonie scenarzyści zliżą lukier i dadzą więcej soli. Bo miłość beztrosko się rodzi w poczuciu oblężonej twierdzy, gorzej sobie radzi, gdy nic jej nie zagraża. Nawet, gdy pławi się w bogactwie.
Dobrze, że Tokio (Ursula Corbero) przeżyła pierwsze dwa sezony. Czekam na trzeci. Czy profesor, jak Janosik, zginie powieszony za żebro?
Stare, ale jare. Woody Allen przekonuje, że lepiej zjeść kolację w domu, niż na przyjęciu ze znajomymi. Może się okazać, że na imprezie spodoba ci się inna dziewczyna niż ta, z którą przyszedłeś, a masz się żenić. Pascal (filozof, nie kucharz) powiedział kiedyś, że na świecie nie byłoby tylu problemów, gdyby ludzie pilnowali własnego ogródka.
Byłoby też nudno.
Film z muzyką Mendelssohna okazał się strzałem w 9., bo ten napisał suitę do dramatu Szekspira. Ale czy “Cztery Pory Roku” nie wstrzeliłyby się w 10.?
Andrzej Wajda oprócz “Korczaka”, “Panny Nikt”, “Tataraku” zrobił też dobre filmy jak “Ziemię Obiecaną” czy “Polowanie na muchy”. Reżyser wstydził się “Polowania…”, uważając go za film najwyraźniej za niedostatecznie “wajdowski”, nie biorący się za bary z kluczowymi narodowymi mitami, dziełami literackimi: „Bez większego namysłu chwyciłem scenariusz Janusza Głowackiego i rozgoryczony chwilowymi niepowodzeniami (z płcią przeciwną) postanowiłem rozprawić się z kobietami, które próbują kształtować nasze męskie życie. (…) Zabrakło mi dystansu do tematu i srogo musiałem za to zapłacić”.
Ale właśnie w tym filmie widać sprawną i sprawczą dyrygenturę Andrzeja Wajdy, dzięki której Małgorzata Braunek, Zbigniew Malanowicz i w epizodzie Daniel Olbrychski wzbili się na wyżyny sztuki aktorskiej.
O czym jest “Polowanie na muchy”? Damsko-męski chocholi taniec chęci, chaotycznych działań i niemożności, w którym lep, co oczywiste nie wie, ze jest lepem na owady, teoretycznie mądrzejsza mucha ciągnie do niego. Na oślep.
Motyw bajki o dziewczynce Kopciuszku, która poniżana przez macochę i przez nikogo niekochana, ostatecznie znajduje szczęście u boku księcia, jest uniwersalnym przepisem na bajkę, powtarzającym się w wielu kulturach świata.
Teraz otrzymujemy (o, zgrozo!) Kopciuszka w wersji męskiej i tym razem po hiszpańsku. Polityczna poprawność odwraca bajki do góry nogami. Ubogi młodzieniec Julio Olmedo przybywa do tytułowego “Gran Hotelu”. Zatrudnia się w nim jako kelner, by wyjaśnić sprawę zaginięcia siostry, hotelowej pokojówki.
Julio znajduje sprzymierzeńca w córce właścicielki hotelu – Alicji Alarcón. Piękna i bogata zakochuje się, niczym książę w Kopciuszku, w pięknym i biednym, pomagając mu rozwikłać tę i inne zagadki. Hotelowe mury skrywają kłębek intryg, stertę kłamstwa, interesów oraz powiązań trzymających się na spoiwie szantaży, pieniędzy, a gdy to zawodzi – morderstwa. Kopciuszek z domieszką Hamleta.
Serial ciągnie się jak brazylijski tasiemiec, ale ogląda się dobrze, dzięki zapętleniu intryg, urodzie właścicielki hotelu, pięknym wnętrzom i eleganckim strojom.
Ujmujące, że oszuści, szubrawcy i mordercy z wyższych sfer planują nikczemności, zachowując zimną krew. Grunt to maniery.
A kto zabił? I Czy Julio i Alicia będą żyli długo i szczęśliwie? Zobaczcie sami.
Ludzki mózg portretuje równie te same wątki mitologiczne i baśniowe, choć w opowieściach nabierają one lokalnego kolorytu. Klasycznym przykładem jest baśń o Kopciuszku. Wersja stworzona przez braci Grimm została dopasowana do niemieckiego społeczeństwa feudalnego, w którym istniały zamki i bale, w norweskim społeczeństwie chłopskim Kari Trestakk spotyka natomiast królewskiego syna przed kościołem. Zmuszona do pracy jako służąca w domu złej macochy, przyjmuje pomoc od ducha opiekuńczego, którym w wersji braci Grimm są gołębie, w wersji Asbjornsena i Moego – wół, a u Perraulta – dobra wróżka. Warto zauważyć, że Walt Disney wykorzystał właśnie ten ostatni, francuski wariant. We wszystkich wersjach po spotkaniu z księciem dziewczyna gubi pantofelek, a książę ogłasza wszem i wobec, że poślubi tylko tę, która będzie w stanie włożyć odnaleziony bucik. We wszystkich wersjach Kopciuszek na również niewiarygodnie małe stopy i dlatego jest jedyną dziewczyną w królestwie, na którą pasuje pantofelek. To dziedzictwo po chińskiej bohaterce tej baśni, Ye Xian. Małe stopy są w chińskiej kulturze wyznacznikiem kobiecego piękna, więc Kopciuszek musiał mieć oczywiście najmniejsze stopy w całym kraju. (…) We wszystkich historiach Kopciuszek i książę biorą ślub i żyją długo i szczęśliwie.
„Mózg rządzi”, Kaja Nordengen, Marginesy, Warszawa 2018